Alarmy bombowe to codzienność w Ukrainie

0
423

Dostarczenie pomocy humanitarnej i ewakuacja z Ukrainy przyjaciółki były głównym celem wyprawy zorganizowanej na tereny objęte konfliktem zbrojnym. W podróż wybrała się red. Joanna Gąska, która spędziła tam blisko tydzień. – Po raz pierwszy w życiu słyszałam alarmy, widziałam ewakuację dzieci ze szkoły, które w asyście nauczycielek biegły do schronu, widziałam sparaliżowane brakiem prądu szpitale, instytucje, galerie handlowe… Widziałam też to wszystko czego nie ma we względnie bezpiecznym kraju jakim jest Polska – mówi dziennikarka.

Reklama

Z pogrążonej w wojnie Ukrainy przywiozłam masę emocji. Emocji, których nawet nie potrafię do końca określić. Emocji, których nie mogę porównać z niczym czego już doświadczyłam w życiu, bowiem w takim kształcie i formie pojawiły się pierwszy raz. Są to emocje związane z ludźmi, z miejscami i zdarzeniami ale tak całkowicie inne i zupełnie nieoczywiste, że trudno o nich mówić.

Mam  nadzieję, że przyjdzie jeszcze czas na zebranie wszystkiego w całość i opowiedzenie tego w czym uczestniczyłam, z kim się spotkałam, co zobaczyłam i jak to wszystko przeżyłam.

Dziś skupię się jednak na ludziach, na ich szczerej wdzięczności, gościnności i radości ze spotkania.

Nie raz już mówiłam, że ja to mam wyjątkowe szczęście do ludzi. Spotykam ich w przedziwnych momentach życia i jak się okazuje, zawsze spotykam ich po coś. Być może dla wielu zabrzmi to jak banał, ale dla mnie ludzie, których poznaję są często odpowiedzią na nurtujące mnie pytania, drogowskazem czy nawet swoistym zwierciadłem, w którym mogę się przejrzeć i dostrzec to co najważniejsze.

W bezpiecznym świecie nie ma alarmów bombowych

W świecie w którym żyję jest względnie bezpiecznie. Nie słyszę alarmów bombowych, mam prąd i ciepłe kaloryfery, myję się w ciepłej wodzie, mogę praktycznie bez ograniczeń używać telefonu, laptopa czy nawet pralki lub lodówki. W świecie w którym żyję nie ma barykad na drogach, wojskowych punktów kontrolnych, czołgów  i ogromu uzbrojonych żołnierzy. Nie ma worków z piaskiem w oknach, metalowych koziołków porozstawianych w poprzek drogi, pozakrywanych znaków informacyjnych z nazwami miejscowości, czy agregatów prądotwórczych w takiej ilości jak tam – w Ukrainie.

Jak dotąd nikt nigdy wcześniej nie świecił mi też latarką w oczy trzymając karabin w dłoni, nikt nie wypytywał skąd i dokąd jadę, dlaczego sama i czy przypadkiem nie jadę z Białorusi… – a tam na pierwszym wojskowym punkcie kontrolnym usłyszałam te pytania, pierwszy też raz widziałam tyle broni w jednym miejscu, karabiny gotowe do użycia, żołnierzy na warcie czy wojskowe miasteczko stworzone nie w ramach ćwiczeń poligonowych ale istniejące z powodu realnego zagrożenia. Tam przecież jest wojna.

Będąc tam, po raz pierwszy w życiu słyszałam alarmy, widziałam ewakuację dzieci ze szkoły, które w asyście nauczycielek biegły do schronu, widziałam sparaliżowane brakiem prądu szpitale, instytucje, galerie handlowe… Widziałam też to wszystko czego nie ma we względnie bezpiecznym kraju jakim jest Polska.

.

Schody, winda i zapasy

W moim świecie wszystko dzieje się bardzo szybko. Pędzę z miejsca na miejsce, z pracy do pracy, z jednego zadania w drugie. Nie zastanawiam się zbytnio nad tym czy powinnam wjechać na 11 piętro w bloku koleżanki windą czy lepiej wejść schodami, bo może odłączą prąd. Nie myślę o tworzeniu zapasów na wypadek gdyby zabrakło wody, czy jedzenia. Nie mam spakowanego plecaka z najpotrzebniejszymi rzeczami i dokumentami oraz suchym prowiantem. Mało tego, ja chyba nawet nie mam zebranych w jednym miejscu wszystkich dokumentów… Nie mam bo nie muszę – przynajmniej na razie.

W Nowowołyńsku na 9 piętro w bloku kilkakrotnie wchodziłam piechotą bo akurat nie było prądu, w Łucku natomiast na 7 piętro praktycznie zawsze piechotą, bo „zaraz mogą odłączyć prąd i zostaniemy uwięzione w windzie”. Słuchałam miejscowych i posłusznie wdrapywałam się na kolejne półpiętra łapiąc coraz większą zadyszkę. Tę zadyszkę miałam chyba tylko ja, bo reszta moich towarzyszy była już tak wprawiona w pokonywanie schodów w górę i w dół, że nawet 10 czy 11 piętro nie robiło na nich większego wrażenia.

Alarmy bombowe też wpisały się w codzienność ludzi tam mieszkających i nauczyli się z nimi żyć, przestali panikować w przeciwieństwie do mnie. Dla nich to realia współczesnego życia w tym kraju a dla mnie to jednak dość trudna do zaakceptowania rzeczywistość.

Bo przecież…

Jeden z moich znajomych Polaków zasugerował, że mój wyjazd to głupota „bo przecież banderowcy…”. Z takimi argumentami nie dyskutuję, bo ich merytoryczność jest według mnie żadna. Ale chciałabym w kontrze do tego typu wypowiedzi powiedzieć, że ja osobiście w Ukrainie znalazłam prawdziwą troskę, wdzięczność, radość ze spotkania i ogrom serdeczności. Znalazłam tam przyjaźń, szczerość i lojalność – czyli najważniejsze dla mnie wartości.

Gościłam u dwóch rodzin – zupełnie różnych. W obu przyjęto mnie jak najdroższego gościa. Mimo braku tego cholernego prądu, ogrzewania czy ciepłej wody, ludzie których tam spotkałam otoczyli mnie niesamowitą troską. Wyobraźcie sobie najcodzienniejsze czynności, takie jak, poranna toaleta, prysznic, mycie głowy czy malowanie się….

W łazience ciemno jak w….kopalni, z kranu leci lodowata woda, a w lusterku w którym chciałam sobie pomalować oko kompletnie nic nie widać, bo za oknem jeszcze słońce nie wstało na tyle by doświetlić pomieszczenia w których się znajduję. Biorę więc latarkę i zasuwam pod ten lodowaty prysznic, maluję się też przy latarce a włosy suszę całkowicie naturalnie, czyli bez użycia suszarki.

Jednak ludzie w Ukrainie nauczyli się funkcjonować i w takich warunkach, więc Walery u którego gościłam, kiedy zobaczył, że mam problem by zrobić sobie makijaż przyszedł z powerbankiem i lampką z kabelkiem USB, którą podłączył i postawił mi przy lusterku.

Asia, może będzie Ci tak wygodniej. Naładowałem powerbank więc lampka dobrze świeci. – powiedział zatroskany.

Dziś sobie myślę, że może te moje przywiązanie do codziennego makijażu było śmieszne, ale czułam potrzebę by zachować resztki „normalności” przywiezione z kraju w którym jest bezpiecznie. Wytuszowane rzęsy były dla mnie jakimś takim symbolem „panowania” nad sytuacją, dawały poczucie sprawczości czy jakiejś takiej decyzyjności. Nie umiem tego dokładnie określić, ale po prostu potrzebowałam pomalować rzęsy, by czuć się tak jak w domu – czyli normalnie i zwyczajnie. A przecież tam nic nie było normalne….

.

Kołdra, kapa i koc

W mieszkaniu Marty i Angeliki dostałam natomiast grubą kołdrę puchową, kapę i koc.

– Żeby nie było Ci zimno – mówiła Marta pokazując na rozścielone łózko, które mi przygotowała.

Mimo spania w pełnym ubraniu (spodnie dresowe, podkoszulek, skarpety, bluza z kapturem…) i tak trudno było mi zasnąć i się nagrzać. W domu nigdy nie zastanawiam się zbytnio nad tym w czym kładę się spać, ale tam wiedziałam, że moja „piżama” ma być nie tylko ciepła, ale w razie alarmu powinna pozwolić mi też na to, bym bez zbędnej zwłoki mogła opuścić mieszkanie i schować się w bezpiecznym schronie. Dresy wydały mi się opcją optymalną. Przez kilka dni pakowałam się więc pod tą puchową kołdrę, kapę i koc w zielonych spodniach i szarej bluzie z kapturem, który zakładałam na głowę – żeby było cieplej. Dziś, nie umiem jednak myśleć o tych zimnych nocach inaczej niż z ciepłem w sercu, ogromną wdzięcznością i poczuciem troski ze strony mojej przyjaciółki Marty.

To jednak wojna

W Ukrainie trwa wojna. W pierwszych dniach konfliktu chyba każdy śledził doniesienia z pola walki. Każdy zastanawiał się jak to możliwe by w sercu Europy w XXI wieku rozpoczynał się zbrojny konflikt – taki jaki znamy z książek do historii. Czołgi, samoloty, karabiny, rakiety, bomby….

Przez ostatni rok nasze emocje jednak opadły, przyzwyczailiśmy się chyba do takiego stanu rzeczy. Coraz rzadziej szukamy informacji o tym co się aktualnie tam dzieje, coraz mniej się tym interesujemy. Jednak w tym kraju ciągle trwa ta cholerna wojna i nic tam nie jest normalne.

Dlatego Walek kiedy dowiedział się, że mam zawieźć pomoc humanitarną do ks. Adama bez zastanowienia zaproponował, że pojedzie ze mną. A później pokazał mi też Lwów.

Asia, nie jedź sama, pojadę z Tobą. Ja znam drogę. To daleko – mówił szczerze przejęty tym, że mam wyruszyć w kilkugodzinną drogę po Ukrainie, po kraju w którym ludzie walczą nie tylko na froncie ale też w życiu codziennym – o przetrwanie.

We Lwowie chciałam kupić sobie na pamiątkę tabliczkę z napisem Russkij wojennyj korabl, idi….” Walek powstrzymał mnie. Jak się okazało, miał już dla mnie przygotowany prezent. Oprawił w ramkę znaczki pocztowe, które w edycji limitowanej wypuściła poczta ukraińska z motywem wspomnianego „Russkiego korabla, który poszedł na….uj”. A Marta oprawiła w ramkę znaczki z ukraińskimi żołnierzami, bo przecież żartowałyśmy sobie z tego, że tak mi się podobają panowie w mundurach.

.

Przypadkowe spotkania

We Lwowie w jednej z restauracji żołnierz, kiedy usłyszał, że rozmawiam po polsku przywitał się i przedstawił całując mnie w rękę. Wiem, że to nic nadzwyczajnego, ale ten gest był dla mnie wyjątkowy. Podobna sytuacja miała miejsce na jednym z parkingów w Nowowołyńsku. Młody mężczyzna zobaczył, że siedzę w aucie z polskimi numerami rejestracyjnymi, podszedł, zapukał w szybę i zapytał czy jestem z Polski. Kiedy odpowiedziałam, że tak, wyprostował się i z uśmiechem powiedział po polsku „Dzień dobry”. Rozumiecie? Podszedł, żeby się serdecznie przywitać w moim ojczystym języku.

Osoby które tam spotkałam zupełnie przypadkiem – w sklepie, na ulicy, w restauracji, w szpitalu – kiedy słyszały, że rozmawiam po polsku z niewytłumaczalnych dla mnie powodów chciały pokazać, że mój kraj, mój język, a przede wszystkim Polacy są dla nich wyjątkowi. Ci przypadkowo spotkani ludzie starali się chociaż kilka słów powiedzieć do mnie po polsku – z szacunku i żebym czuła się jak u siebie.

Takich drobnych gestów serdeczności doświadczyłam ogrom. To był tydzień obfitujący w naprawdę ekstremalne emocje.

.

Najcenniejsza płyta z koncertu fortepianowego

Kiedy gościłam u Walerego który jest fotografem, pokazał mi swoje zdjęcia oraz wspaniałą kolekcję winyli. Opowiadał o nich z pasją. Pokazywał najstarsze krążki jakie ma, najdroższe, najnowsze….i pokazał mi też najcenniejszą płytę. Koncert fortepianowy duetu Polaków „Marek i Wacek”, nagrany podczas ich występu w 1979 roku w Berlinie. Walery opowiadał z namaszczeniem o muzyce tych dwóch pianistów, o swojej fascynacji tymi artystami, oraz o tym jak bardzo ważna jest ta płyta w jego kolekcji.

Wyobraźcie sobie, że Walery kiedy się ze mną żegnał następnego dnia, wręczył mi ten najcenniejszy winyl jako prezent-pamiątkę. Wzruszona powiedziałam mu, że nie mogę przyjąć takiego prezentu, że przecież to najcenniejsze co ma…

Asia, dlatego, że jest to moja najcenniejsza płyta winylowa chcę żebyś ją dziś wzięła do Polski. Chcę żebyś wiedziała, że te nasze spotkanie było dla mnie wyjątkowe i chcę żebyś miała właśnie taką pamiątkę – powiedział, a ja już nic więcej nie byłam w stanie wtedy powiedzieć. Uściskał mnie serdecznie i pożegnał.

Przez te kilka dni pobytu w Ukrainie doświadczyłam wyjątkowych zdarzeń, spotkałam wyjątkowych ludzi i przeżyłam wyjątkowy czas. To wszystko sprawiło, że znów robię remanent w głowie i po raz kolejny przewartościowuję swoje życie. Po jednej stronie układam to co ważne, a po drugiej to co jest mniej istotne.

.

10 lutego – 352 dzień wojny

Jak podaje Marlena Felisiak z Portalu i.pl, tylko 10 lutego, w 352 dniu wojny Rosjanie wystrzelili 106 rakiet. Wycelowane były głównie w infrastrukturę cywilną Ukrainy. Użyto pocisków kierowanych – 74 z nich wystrzelono z okrętów na Morzu Czarnym. Warto wspomnieć, że aż 61 zostało zestrzelonych przez ukraińską obronę powietrzną. Rosjanie przeprowadzili tego dnia też 59 nalotów, z czego połowę przy wykorzystaniu irańskich dronów Shahed. Dodatkowo przeprowadzają ofensywę lądową w rejonie Kupiańska, Łymanu, Awdijiwki i Nowopawliwki. Ostrzeliwane są też dziesiątki innych miejscowości w Ukrainie. – to wszystko jednego dnia, a wojna przecież już trwa blisko rok…

Reklama
Poprzedni artykułPraca Zdalna | W Domu | Dodatkowa |Stała | Online
Następny artykułApple iPhone 14 Pro Max 512GB