W stepie szerokim, czyli rowerem do Odessy

2
67

Mateusz Demianiuk pochodzący z Hołowczyc student prawa postanowił podzielić się z nami swoim reportażem z jego kolejnej wyprawy na Wschód. Tym razem odwiedził rowerem Lwów, Podole, Mołdawię i Odessę. Pełna przygód historia wyprawy Mateusza obfituje w barwne widoki, fakty historyczne oraz pokazuje egzotykę miejsc i ludzi. Zachęcamy do zapoznania się z tą niezwykłą wyprawą.

Mimo wczesnej godziny, kolejka na przejściu granicznym z Ukrainą była już słusznych rozmiarów. Samochody, głównie na ukraińskich numerach, stały w kilku równych szeregach. Wokół nich kręcili się kierowcy i pasażerowie oczekujący na wyjazd z Polski. Wszyscy z ukosa spoglądali na rowerowego intruza, który przejechał obok oczekujących aut i siedząc na ławce, opatrywał swój zakrwawiony łokieć. Gdy wreszcie skończył, wstał na wezwanie strażnika i ruszył w stronę okienek z odprawą paszportową.

Reklama

-Dokąd pan jedzie?

-Nad morze.

-Kawał drogi, tylko proszę uważać żeby sobie gorszej biedy nie narobić.

-Będzie dobrze. Poradzę sobie.

Po tej krótkiej rozmowie ze strażnikiem granicznym, wjechałem na terytorium Ukrainy. Po raz drugi w swoim życiu. Za pierwszym razem była to kilkugodzinna wizyta nad jeziorem Świtaź, jakoś w wakacje po maturze. Granicę przekraczałem również rowerem, przez most pontonowy budowany cyklicznie, raz do roku, na Bugu w ramach Europejskich Dni Dobrosąsiedztwa w Zbereżu w powiecie włodawskim. Pamiętam, że nie miałem wtedy przy sobie większych pieniędzy i jadłem zabrany z domu chleb, jajka na twardo i pomidory. Do domu wróciłem nie dość, że niedożywiony, to w dodatku brudny jak nigdy przedtem. Kilkudziesięciokilometrowa jazda po ukraińskich bezdrożach, na których opony tonęły w piasku, w dodatku w ponad 30 stopniowym upale, sprowadziła moje pojęcie o Ukrainie do fatalnych dróg. Teraz miałem dowiedzieć się o tym państwie czegoś więcej i przy okazji przyjrzeć się Mołdawii, przez którą wytyczyłem swój szlak nad Morze Czarne. Najpoważniejszy wyjazd rowerowy w moim dotychczasowym życiu.

Zaczęło się nie po mojej myśli. Drugiego dnia drogi kiedy jechałem z Zamościa w stronę ukraińskiej granicy, zaliczyłem wywrotkę na torach kolejowych w Bełżcu. Chciałem przez nie przejechać w zbyt nonszalancki sposób i stało się. To nie był przejazd pod kątem prostym i moje koła wpadły w szynę. Z impetem upadłem na asfalt, zaliczając otarcia w kilku miejscach. Niby nic groźnego, ale na początku wyjazdu takie zdarzenie mocno psuje humor. Ciągle zdenerwowany i zły na siebie podniosłem jednak rower, naprostowałem wygiętą kierownicę i ruszyłem dalej. Co cię nie zabije, to cię wzmocni.

Kilkadziesiąt minut później byłem już na drodze prowadzącej z Rawy Ruskiej do Lwowa. Jakość szosy wyremontowanej na Euro 2012 pozwalała na komfortową jazdę, w dodatku ruch nie był zbyt intensywny, a krajobraz, który mogłem oglądać zza kierownicy przypadł mi do gustu.  Gdy tak zbliżałem się do Lwowa w pewnym momencie wyprzedził mnie samochód na unijnych numerach i zatrzymał się na poboczu. Kierowca wyszedł i z daleka machał żebym się zatrzymał. Sądziłem, że to jeden z Polaków z którym rozmawiałem na granicy więc zwolniłem. Gdy jednak podjechałem bliżej, zobaczyłem, że się myliłem. Samochód miał bułgarskie numery, a kierowca był śniadej karnacji…

-Where are you from?

-Poland.

-Poland? Great! I’m Turkish. I’m need a help. I don’t have money for petrol.  I have gift, for you. It is gold. Please. give me a money.

-I don’t have money.

-Gift, gift! 300 euro, gift, gold, gold! For you!

Mimo zachęt kierowcy, a nawet próby wciśnięcia mi prezentu na siłę do rąk nie zdecydowałem się na przyjęcie „złotego” sygnetu.  Zniecierpliwiony „potrzebujący” w końcu odjechał. Głowiłem się jakiś czas nad tym o co rzeczywiście chodziło w tej sytuacji. Odpowiedź dał mi internet. Jak się okazało „złoty sygnet” to bardzo popularny przekręt na drogach nie tylko na Ukrainie, ale również w Polsce. W internecie można trafić na dziesiątki przykładów oszustw dokonywanych tym sposobem.

Szczęśliwie był to już koniec wrażeń na ten dzień. We Lwowie od razu udałem się do centrum w poszukiwaniu noclegu. Znalazłem hostel położony 200 metrów od lwowskiego Rynku i wreszcie mogłem odpocząć.

LWÓW

Po II wojnie światowej Polska utraciła dwa wielkie ośrodki kulturalne. Wilno i właśnie Lwów. Pierwszej nocy w tym drugim mieście zacząłem się zastanawiać nad tym, która strata bardziej bolała Polaków. W litewskiej stolicy już kiedyś byłem i zakochałem się w tym mieście od pierwszego wrażenia. Teraz chciałem spróbować odkryć Lwów, zarówno ten współczesny jak i ten dawny – pamiętający czasy polskiej świetności.

Wstałem o poranku i po krętych schodach kamienicy w której ulokowany był hostel, wyszedłem na ulicę – bez roweru, który zabezpieczony pozostał w hostelu. Miasto nie zdążyło się jeszcze obudzić, na chodnikach nie było przechodniów, a tory tramwajowe biegnące przez środek ulicy, były jeszcze puste. Gdy spojrzałem w prawo widziałem ukraińską flagę powiewającą na szczycie lwowskiego ratusza, gdy odwróciłem wzrok z kilkudziesięciu metrów mogłem zobaczyć fragment reprezentacyjnej promenady Lwowa – prospektu wolności, dawniej zwanego Wałami Hetmańskimi. Duży dylemat (i jak się później okaże, wybór kierunku dalszego marszu we Lwowie będzie ciągle nastręczał trudności – ciekawych miejsc jest tam mnóstwo), ale jednak ruszam w stronę rynku. Moją uwagę od razu zwraca brak przestrzeni na głównym miejskim placu. Ratusz zajmuje istotną jego część, przez co na okalających go uliczkach jest po prostu wąsko, mimo to przechodzą przez nie czynne torowiska tramwajowe. Jest to o tyle ciekawe, że w godzinach popołudniowych ciągle maszerują tam dziesiątki osób, na które bez przerwy muszą trąbić motorniczy lwowskiej komunikacji. Dla przybysza z zewnątrz wygląda to bardzo chaotycznie, a nawet niebezpiecznie, ale jak widać – sprawdza się.

Po obejrzeniu lwowskiego Rynku zobaczyłem kilka cerkwi grekokatolickich, łacińską katedrę i dawny Uniwersytet Jana Kazimierza (dzisiaj Uniwersytet Iwana Franki), a następnie udałem się w stronę Cmentarza Orląt Lwowskich na Łyczakowie. Przed przyjazdem do Lwowa uznałem to miejsce za punkt obowiązkowy swojej wędrówki, bo to miejsce naprawdę wyjątkowe i jego historia powinna być budująca dla pokolenia współczesnych Polaków. Cmentarz obrońców miasta, którzy w 1920 roku walczyli  z Ukraińcami, został w czasach sowieckiej Ukrainy za pomocą czołgów zamieniony w gruzowisko. Chciano wymazać w ten sposób polską historię miasta, a szczególnie jego obrony w 1920 roku tak mocno, że zabroniono przychodzenia tutaj nawet przewodnikom z przybyłymi z Polski turystami. Dzisiaj to miejsce dzięki staraniom tak zwykłych Polaków, jak i polskich władz wygląda zupełnie inaczej. Cmentarz Orląt Lwowskich odzyskał dawny blask. Brakuje tylko Lwów strzegących wejścia na cmentarz, na których widniał napis „Lwów zawsze wierny – Tobie Polsko”. Z oczywistych względów na powrót lwów z tablicami na razie się nie zanosi.

Spacerując po cmentarzu Orląt Lwowskich moją uwagę zwróciły dwie kobiety odziane w szare stroje, które na kolanach pieliły groby obrońców miasta. Miały około 80 lat i jak się okazało, były lwowskimi Polkami, które nie zdecydowały się opuścić swojego miasta w latach powojennych. Bo jak mi powiedziały pięknym lwowskim akcentem języka polskiego -„Tutaj się urodziłyśmy i tutaj umrzemy”. Rozmawialiśmy długo i była to wspaniała lekcja patriotyzmu. Nigdy przedtem nie spotkałem się z taką bezwarunkową miłością i przywiązaniem do Ojczyzny. Było to tym ciekawsze doświadczenie, że panie reprezentowały sobą idealny przykład międzywojennej inteligencji. Jak same powiedziały to, że jeszcze mogą funkcjonować zawdzięczają głównie pomocy z Polski, bo 1000 hrywien (170 zł) ukraińskiej emerytury nie wystarcza im nawet na opłacenie bieżących rachunków. W rozmowie bardzo niepochlebnie wypowiadały się na temat Ukrainy, wskazując, że nawet w czasach ZSRR nie musiały martwić się o to, czy stać je będzie na przeżycie kolejnego miesiąca. Jak powiedziały – „Nie ma takiego drugiego narodu, który żył by w takiej nędzy, śpiąc na takich skarbach”. Wskazywały tutaj na tysiące hektarów nieuprawianej ziemi, najwyższej klasy z której słynie Ukraina. I jak powiedziały „Tu się nic nie zmieni, bo naród, który kiedyś mordował za bycie Polakiem, a dzisiaj czci morderców, nie jest zdolny do niczego”.

Niestety w tym ostatnim zdaniu jest dużo prawdy, bo dzisiaj spacerując ulicami Lwowa łatwo się przekonać o tym, że Ukraińcy nie wyrzekli się swojej haniebnej przeszłości. W wielu miejscach w mieście widać czerwono-czarne flagi banderowców, a nawiązujący do ich tradycji członkowie „Prawego sektora”, którzy domagają się nawet rewizji granic z Polską, mają swoje punkty propagandowe w centrum Lwowa. Wspomnieć oczywiście też można o „pamiątkach”, które można przywieźć z zachodniej Ukrainy. Na ulicznych straganach dużą popularnością się cieszą flagi, obrazy czy pocztówki z podobizną Stepana Bandery – nacjonalisty ukraińskiego odpowiedzialnego za Rzeź wołyńską i czystkę etniczną w Małopolsce Wschodniej.

We Lwowie na „cenzurowanym” są oczywiście również Rosjanie. Widać to po okładkach gazet, plakatach, i ulicznych muralach, które w wulgarny i obsceniczny sposób odnoszą się do wszystkiego co rosyjskie. Również do języka. Z tego powodu we Lwowie lepiej porozumiewać się po polsku, który nie rodzi negatywnych emocji, a jego znajomość wśród mieszkańców miasta jest na całkiem przyzwoitym poziomie.

Warto to wykorzystać, bo Lwów to nie tylko zabytki i historia. To również powszechny uliczny handel, świetna kuchnia i niskie ceny. Wracając z Łyczakowa trafiłem na kilka ulicznych targowisk, w tym jedno takie, które w Polsce nie miało by racji bytu. W około 25 stopniowej temperaturze handlowano tam mięsem, które nie było w żaden sposób chłodzone i najzwyczajniej leżało na ladzie przed sprzedawcą, a wokół niego można było zobaczyć owady. Mimo to, miejsce to cieszyło się dużą popularnością, o czym świadczyły tłumy kupujących. Szczęśliwie nie lubię gotować, także targowisko potraktowałem w kategoriach ciekawostki. Zresztą we Lwowie, aby dobrze zjeść nie trzeba chodzić na targowisko. Wszelkiego  rodzaju restauracji jest tam całe mnóstwo. Przykładowe ceny – 30 cm pizza za 6 zł, czy obiad w bufecie szwedzkim za 13 zł. Dzięki temu udało mi się nabrać sił przed ciężkimi odcinkami, które czekały na mnie na Podolu.

.

PODOLE

O świcie spakowałem swoje rzeczy i ruszyłem. Dopiero teraz, szukając drogi wyjazdowej w kierunku Kijowa uświadomiłem sobie jak wiele jest we Lwowie starej architektury. Historyczna zabudowa miasta ciągnęła się jeszcze kilka kilometrów od lwowskiego rynku, zanim zupełnie ustąpiła miejsca sowieckim blokom z wielkiej płyty. Nie miałem dokładnego celu tego dnia, wiedziałem tylko tyle, że chce jak najbardziej zbliżyć się do Kamieńca Podolskiego. W najkrótszym wariancie odległość ze Lwowa do historycznej stolicy Podola wynosi 270 km. Ja jednak obrałem szlak o kilkadziesiąt kilometrów dłuższy, ze względu na katastrofalny stan nawierzchni na „drodze” Lwów-Tarnopol. Pamiętając swoje perypetie sprzed lat na Ukrainie i drogi po których się wtedy poruszałem, tym razem przeprowadziłem w internecie całkiem udane rozpoznanie dróg, po których miałem jechać w kierunku Morza Czarnego.

Droga Lwów-Kijów po której jechałem przez ponad 100 kilometrów pozwoliła mi na całkiem komfortową jazdę. Asfalt był dobrej jakości, na większości trasy miałem do dyspozycji pobocze, a co kilkadziesiąt kilometrów droga zamieniała się w dwupasmówkę (z kolizyjnymi skrzyżowaniami). To efekt inwestycji na Euro 2012. Co mi się niezwykle podobało to fakt, że przy trasie było dużo stacji benzynowych, przy których mogłem skorzystać z darmowego wi-fi, dzięki czemu mogłem dać znać bliskim co się ze mną dzieje.

Gdy dojechałem do miejscowości Brody skręciłem w kierunku Tarnopola. Nawierzchnia zamieniła się w szwajcarski ser, ale mimo to dało utrzymywać się prędkość w granicach 15-20 km/h. Krajobraz stał się mocno pagórkowaty, a wioski pojawiały się rzadko. Były przy tym o wiele bardziej zaniedbane, niż te leżące przy szosie kijowskiej. Sklepy przy których się zatrzymywałem, były bardzo słabo zaopatrzone. W Polsce wyruszając w dłuższą drogę nigdy nie zabieram żadnych zapasów, bo w każdym sklepie będę mógł uzupełnić kalorie niezbędne do kontynuowania jazdy. Na Ukrainie okazało się to błędem, bo byłem ograniczony do jazdy na niskiej jakości słodyczach. O pieczywie, mięsie czy jedzonych na ogół przeze mnie w dużych ilościach owocach mogłem zapomnieć.

Na postojach byłem zagadywany przez Ukraińców. Chociaż jeszcze we Lwowie miałem duże problemy żeby zrozumieć ukraiński i prosiłem o mówienie po rosyjsku, to na kolejnych przystankach osłuchałem się z tym pierwszym językiem na tyle, że rozumienie nie stanowiło dla mnie problemu. Moi rozmówcy starali się w rozmowie ze mną skonfrontować obraz Polski, który znają z mediów i opowieści znajomych. Rozmowy przybierały więc charakter odpowiedzi na pytanie „Czy w Polsce rzeczywiście jest tak dobrze jak wszyscy mówią”. Mogłem się więc naocznie przekonać, że wizerunek Polski wśród dużej części naszych południowo-wschodnich sąsiadów jest niezwykle pozytywny i cenią oni w naszym kraju to, na co my sami najczęściej narzekamy czyli drogi i zarobki. Starałem się odpowiadać na wszystkie pytania zgodnie z prawdą, wystrzegając się jednak całkowicie narzekania na cokolwiek, zgodnie z zasadą, że „za granicą, każdy jest ambasadorem swojego kraju”. Patrząc więc z tej perspektywy na osoby, z którymi miałem okazję rozmawiać nachodziła mnie refleksja, że chociaż potrafią oni dostrzec to, co jest złe wokoło nich, to za bardzo nie mają pomysłu i energii żeby to zmienić.

W końcu udało mi się dojechać do Tarnopola, miasta, które jeszcze przed II wojną światową stanowiło część Rzeczypospolitej. Nie miałem w planach zabawić tutaj więcej czasu, także skoncentrowałem się na znalezieniu miejsca gdzie będę mógł zjeść coś porządnego, by móc ruszyć dalej. Solidny talerz makaronu poprawił mi humor i ruszyłem dalej na południe, zostawiając w tyle to wielkie blokowisko, którym wydało mi się miasto. Miałem jeszcze kilka godzin słońca, i mimo 200 kilometrów na liczniku ciągle czułem się świetnie. Za Tarnopolem usłyszałem od kogoś, że do Kamieńca jest tylko 70 km, więc to mnie jeszcze bardziej zachęciło do jazdy. Jako miłośnik trylogii zacząłem snuć w wyobraźni obrazy, że na wpół wykończony całodzienną jazdą, już po zmroku zakołatam do bram kamienieckiego klasztoru Paulinów, niczym polscy panowie, którzy w czasach Rzeczypospolitej Obojga Narodów przemierzali tą drogę. Teraz czytając te zdania można się uśmiechać, ale wtedy na rowerze rzeczywiście wpadłem w taki nastrój, który dodał mi skrzydeł. Patrząc na mijane wzgórza i złociste pola, rzeczywiście poczułem, że wjechałem do wyjątkowej krainy, która była areną wielkich zmagań opisanych na kartach polskiej historii.

Około 22, gdy zapadł już zmrok (na Ukrainie obowiązuje inna strefa czasowa) uświadomiłem sobie jednak, że tego dnia do Kamieńca nie dojadę. Zatrzymałem się w miejscowości Husiatyń, gdzie za zgodą gospodarzy rozbiłem namiot obok przydrożnego zajazdu. Tam się dowiedziałem, że do Kamieńca owszem – jest 70 km, ale z Husiatynia. Obiecałem więc sobie, że następnym razem będę podchodził z większym dystansem do wskazówek otrzymywanych na trasie.

Następnego dnia nie wstawałem już skoro świt, bo za cel postawiłem sobie jedynie dojazd do Kamieńca. Niespełna 3 godziny jazdy z Husiatynia zleciały mi szybko i mogłem się cieszyć dojechaniem do historycznej stolicy Podola. W Kamieńcu nie chciałem rozkładać namiotu, bo miałem co prawda dosyć mgliste, ale jednak informacje, że będę mógł tam znaleźć nocleg przy katolickiej katedrze. Udałem się więc mostem tureckim mijając kamieniecki zamek na ulicę Franciszkańską. Po raz kolejny naocznie przekonałem się o tym, że tam, gdzie na kresach jest katolicki kościół – są i Polacy. W Kamieńcu odprawiane są msze święte w języku polskim, służą tam polscy księża, a siostry franciszkanki, które mnie przyjęły – mimo, że są Ukrainkami, świetnie znają język polski. Dostałem więc do dyspozycji za jedyne 70 hrywien (12 zł) samodzielny pokój w domu pielgrzyma, w którym w dodatku byłem jedynym gościem. Nie martwiąc się więc o miejsce do spania mogłem udać się na zwiedzanie miasta.

Kamieniec spodobał mi się już w pierwszej chwili, gdy do niego wjechałem i spacerując po nim co raz bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, że to niezwykłe miasto. Przede wszystkim urzekające jest jego położenie nad rzeką Smotrycz, która okala najstarszą część miasta. W dodatku płynie ona w głębokim na kilkanaście metrów jarze. Patrząc na jej bieg, od razu wiadomo, dlaczego to miejsce uzyskało tak wielkie znaczenie militarne.

Ze względu na przeszłość miasta naturalną rzeczą jest, że większość przyjeżdżających tu osób koncentruje się na zwiedzeniu kamienieckiego zamku, kiedyś określanego jako najpotężniejsza twierdza Rzeczypospolitej na Kresach Wschodnich. Oczywiście ja też nie mogłem przejść obojętnie obok tego miejsca. Jednak większe wrażenie wywarło na mnie spoglądanie na zamek z oddali, niż spacer po jego wnętrzu, który nazwałbym oglądaniem murów od wewnątrz. Brakuje przede wszystkim ekspozycji historycznej, która przybliżyłaby zwiedzającym przeszłość tak samego Kamieńca jak i całego Podola. Osobiście liczyłem na odniesienia do „Pana Wołodyjowskiego” i pamiętnej obrony miasta z 1672 roku, ale niczego takiego nie zobaczyłem. Zamiast tego, zwiedzającym serwuje się informacje o XX wiecznej historii Ukrainy.

Oprócz twierdzy, stara część Kamieńca pełna jest też starych kamienic, wiele ulic jest brukowanych, bądź po prostu wyłożonych kamieniami. Główny rynek miejski – noszący nazwę polskiego jest niezwykle spokojnym miejscem, mimo, że Kamieniec ma ponad 100 tys. mieszkańców. Zresztą ta sielankowa atmosfera nie dotyczy tylko rynku, ale właściwie całego starego miasta w Kamieńcu. Jak dla mnie atmosfera z którą można się tam zetknąć idealnie oddaje to wszystko, z czym każdemu kojarzy się słowo „kresy”. Upajając się tym klimatem do późnego wieczora obserwowałem z katedralnych murów panoramę Kamieńca i kończący się nad miastem dzień.

MOŁDAWIA

Podole od wieków było obszarem położonym blisko granicy państwowej. Podobnie jest i dziś, chociaż ta granica nieco się oddaliła ze względu na II wojnę światową. Historycznie granicę między Podolem, a obszarem Mołdawii stanowi rzeka Dniestr. Zmieniło się to jednak w 1940 roku, kiedy tzw. obszar Besarabii (czyli Mołdawii) został odłączony od Rumunii i przyłączony do ZSRR, zaś w 1945 roku stał się częścią Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej. Dlatego też dzisiaj część historycznej Mołdawii wchodzi w skład terytorium Ukrainy.

Po przejechaniu Dniestru nie kierowałem się jednak od razu do Mołdawii właściwej, ale zatrzymałem się jeszcze na chwilę w Chocimskim zamku. Położona nad wysokim, skalistym brzegu Dniestru forteca tworzy na prawdę niesamowity obraz, dlatego też została zaliczona do siedmiu cudów Ukrainy. Spodobało mi się tutaj bardziej niż w kamienieckim zamku, nie tylko ze względu na panoramę, którą można podziwiać z twierdzy, ale również dlatego, że zwiedzanie zamku nie ograniczało się do oglądania ścian. Tutaj śmiało mogę powiedzieć, że historia Chocimia, a szczególnie jego XVII wiecznych losów, kiedy to był areną polsko-tureckiej rywalizacji nie została przemilczana. Na uwagę zasługuje również fakt, że o dziejach twierdzy przeczytać można również w języku polskim, tak ku pokrzepieniu serc. Przydało mi się to, bo za bardzo nie wiedziałem czego się spodziewać po wjeździe na terytorium Mołdawii.

Jeszcze przed przekroczeniem granicy mogłem się przekonać, że zbliżam się do właściwej granicy Ukrainy, bo na jednym z postojów byłem zagadywany przez starszego pana po rumuńsku. Szybko jednak się zorientował, że nie jestem jego rodakiem i po ukraińsku życzył mi powodzenia w dalszej drodze. Do Mołdawii wjechałem przez przejście graniczne Rososzany-Briceni (Bryczany). Przez chwilę czułem się jakbym znalazł się na końcu świata, bo punkt graniczny zlokalizowany był w szczerym polu, w odległości kilku kilometrów od jakichkolwiek miejscowości zarówno po ukraińskiej, jak i mołdawskiej stronie. W dodatku na granicy oprócz mnie i pracowników placówki nie było nikogo. Plusem tej sytuacji było oczywiście ekspresowe tempo przekroczenia granicy.

Mołdawia jednak nie okazała się taką pustką (przynajmniej jej północna część), jak mi się początkowo wydawało. Bryczany okazały się być zadbanym i czystym miasteczkiem z bardzo dobrze utrzymanymi ulicami. Wszystkie napisy były w języku rumuńskim, dominował on również na ulicach, ale z mieszkańcami można było też bez najmniejszych problemów rozmawiać po rosyjsku. Mołdawianie okazali się być bardzo rozmownymi i pozytywnymi ludźmi, bo w samych Bryczanach, przy okazji odwiedzenia kantoru czy sklepu zagadała mnie większa ilość osób niż przez kilka dni na Ukrainie. W przeciwieństwie do Ukraińców nie wyglądało na to, że przejmują się, że mieszkają w kraju, który często jest określany jako najbiedniejsze państwo w Europie.

Z racji tego, że operuję terminami, które mogą się wydawać trochę sprzeczne, tzn. piszę o języku rumuńskim i posługujących się nim Mołdawianach muszę wyjaśnić czytelnikowi tą trochę złożoną kwestię. Jak już wspominałem wcześniej, Mołdawia została odłączona od Rumunii w 1940 roku. Do tego okresu termin „Mołdawianin” w ogóle nie występował, a mieszkańcy północno-wschodniej części Rumunii określali się po prostu jako Rumuni. Powstanie Socjalistycznej Republiki Mołdawii w której zwalczano rumuński nacjonalizm doprowadziło do wykształcenia się terminu „Mołdawianin”, co miało odróżnić mieszkańców Mołdawii od Rumunów i podkreślić przynależność tego obszaru do ZSRR. Współcześnie, gdy Mołdawia jest niepodległym państwem zaczyna się wracać do dawnej terminologii. Najlepszym przykładem jest to, że w mołdawskiej konstytucji jako język urzędowy podaje się rumuński. Muszę również wspomnieć o bardzo krzywdzącym Rumunów stereotypie istniejącym w Polsce utożsamiającym ten naród z Cyganami. Nie ma żadnego pokrewieństwa między tymi dwiema nacjami, Rumuni nie różnią się karnacją od Polaków, a cały stereotyp powstał dlatego, że statystycznie wielu Cyganów ma rumuńskie obywatelstwo.

Z Bryczan kierowałem się bezpośrednio do mołdawskiej stolicy – Kiszyniowa. Droga po której się poruszałem, nie była idealna, ale i tak jechało się po niej o niebo lepiej niż po większości ukraińskich szos. To nie była jednak jedyna różnica, którą obserwowałem jadąc na południe. W Mołdawii nie widziałem ugorów. Pola, które mijałem były dobrze utrzymane. Wśród upraw dominowały warzywa i owoce, z winoroślami na czele.  Również liczne wioski przez które przejeżdżałem robiły na mnie pozytywne wrażenie. Wreszcie mogłem zajadać się owocami, które kupowałem na przydrożnych targowiskach. O wodę również nie musiałem się martwić, bo co kilka kilometrów mijałem studnie z których śmiało można było czerpać.

Na kilkanaście kilometrów przed miejscowością Balti (Bielce), drugim co do wielkości mieście Mołdawii zauważyłem na poboczu dwóch motocyklistów majstrujących coś przy swoich pojazdach. Pod unijnymi gwizdami zobaczyłem oznaczenie PL. Rodacy! Oczywiście musiałem się zatrzymać. Jak się okazało moi nowi znajomi byli w trakcie podobnej trasy co ja. Z tą różnicą, że oni z nad morza wybierali się jeszcze do Kijowa. Naturalnie znaleźliśmy czas na wspólne zdjęcie i wymieniliśmy się kontaktami. Zapisałem również sobie nazwę fp na facebooku prowadzonego przez Michała, by w przyszłości obserwować jego wyjazdy. Jeśli jazda na motocyklach kogoś mocno interesuje, to zapraszam na fanpage „Latawce”.

Po kilkunastu minutach trzeba było jednak rozstać się ze spotkanymi Polakami i dalej ruszać w samotną drogę. Sądziłem, że tego dnia nie będę miał najmniejszych problemów ze znalezieniem kawałka ogródka pod rozbicie namiotu. Jeszcze przed Balti planowałem rozbicie namiotu w momencie, gdy na moim liczniku będzie 180 km. Skończyło się na 220 kilometach i to nie z powodu tego, że znalazłem odpowiednie miejsce, a dlatego, że w okolicach tej odległości zaczęło się ściemniać. Mołdawia, a przynajmniej droga na Kiszyniów po której się poruszałem zamieniła się za Bielcami w absolutną pustkę. Nie widziałem niczego poza polami, pastwiskami i winnicami. Nie było mowy również o żadnym lesie czy gęstszej roślinności, żebym mógł się komfortowo rozbić „na dziko”. Musiałem więc ulokować swoje schronienie w jednej z winnic, ulokowanej na tyle daleko od drogi, że byłem z niej niewidoczny. Z przeciwnej strony nie kamuflowało mnie już praktycznie nic poza zieloną barwą namiotu.

Noc przebiegła jednak spokojnie, jeśli nie liczyć ujadania psów i nawoływań pasterzy dochodzących z oddali. Głosy te jednak były odległe, jak sądzę, o kilka kilometrów  od mojego namiotu, więc nie przejmowałem się nimi zbyt mocno. Byłem chyba zresztą na to zbyt zmęczony. Rano się spakowałem i ruszyłem do Kiszyniowa. Według znaków do miasta miałem jakieś 120 km. Wszystko było by w porządku i ta odległość nie zrobiłaby na mnie wrażenia, gdyby nie to, że większość drogi musiałem pokonać na głodnego. Nie było po prostu gdzie uzupełnić zapasów.  Na szczęście nie zabrakło przydrożnych studni z których mogłem brać wodę. Swój pierwszy posiłek tego dnia zjadłem dopiero 30 km przed Kiszyniowem.

W mołdawskiej stolicy kierowałem się na w stronę hostelu zlokalizowanej na ulicy „Armeneasca”. Nigdy nie uczyłem się żadnego języka romańskiego, więc oczywiście nie potrafiłem poprawnie przeczytać tej nazwy. Z pomocą przyszedł mi taksówkarz, który był szczerze rozbawiony moją wymową i po rosyjsku wyjaśnił mi, że ulica  „Armeneasca”, znaczy tyle co „Armeńska”.  Pytając więc kolejnych przechodniów już o ulicę Armeńską dotarłem do „Tapoku” bez większych problemów.

W hostelu na samym starcie dostałem dwa banany i jakieś mołdawskie wypieki. Recepcjonista dorzucił mi jeszcze mapę Kiszyniowa, oprowadził mnie po budynku,  w którym aktualnie nie było więcej gości i powiedział, że teraz to on musi wyjść. Powiedziałem mu, że w porządku i tak stałem się „głównodowodzącym” hostelu „Tapok” w centrum Kiszyniowa.

Moje „rządy” nie trwały jednak długo i po kilkudziesięciu minutach to ja mogłem wyjść na miasto. Może będę brutalny dla mołdawskiej stolicy, ale nie przypadła mi ona do gustu. Po kilkudziesięciu minutach marszu straciłem ochotę na dalsze „zwiedzanie” i w swoim osobistym rankingu europejskich stolic, które odwiedziłem umieściłem Kiszyniów na ostatnim – jedynastym miejscu. Zaniedbane ulice, nieodnawiana postsowiecka architektura, chaotyczna zabudowa, a nawet paskudne według mnie budynki rządowe skłoniły mnie do powrotu do hostelu.

Wracając znalazłem jednak jeden pozytyw. Jeśli ktoś oglądał program Wojciecha Cejrowskiego „Boso przez świat” to powinien znać termin „uliczne jedzenie”. Co prawda z Mołdawii do Ameryki Południowej daleko, ale w Kiszyniowie taki posiłek spożyłem na ogromnym miejskim targowisku. Przemieszczając się między stoiskami zajadałem się owocami i mołdawskimi wypiekami różnego rodzaju, całość popijając kwasem chlebowym sprzedawanym na stoiskach przypominających peerelowskie saturatory. Wszystko oczywiście bardzo smaczne i za symboliczne opłaty.

Wieczorem miałem okazję poznać pozostałych gości hostelu. Rzadko się to zdarza, bo w takich miejscach najczęściej jest się bardzo anonimowym. W „Tapoku” panowała jednak naprawdę rodzinna atmosfera. Większość lokatorów pochodziła z byłego ZSRR. Wyjątek stanowiłem ja i Bjoern, Szwed, który w Kiszyniowie był służbowo. Zajmował się problematyką narodowościową w byłem ZSRR i pisał artykuły na potrzebę jakiejś szwedzkiej organizacji. Miał bardzo prozachodnie nastawienie i roztaczał wśród Mołdawian wizję integracji z Unią Europejską. Ci wydawali się zgadzać z jego poglądami. Wyraźnie było widać, że ta część mieszkańców kraju, którzy na co dzień posługują się rumuńskim chciałaby integracji z zachodem, o zjednoczeniu z Rumunią myślą jednak nieśmiało. Mogłoby to bowiem oznaczać pogorszenie relacji z ludnością rosyjskojęzyczną i wzrost napięć w społeczeństwie. Problem separatystycznej republiki Naddniestrza ciągle im przypomina o tym, że wśród obywateli Mołdawii wielu nie zaakceptuje zjednoczenia z Rumunią.

A czym jest Naddniestrze? To biała plama na mapie Europy. Niewiele się o nim mówi, chociaż nic w tym dziwnego, bo oficjalnie jest to część Mołdawii. De facto jednak, jest to niezależne państwo, chociaż nieuznawane na arenie międzynarodowej. Powstało po rozpadzie ZSRR, na wschodnich obszarach mołdawskiej socjalistycznej republiki radzieckiej. Zamieszkiwane jest w zdecydowanej większości przez ludność rosyjskojęzyczną, która w latach 90 obawiała się wzrostu tendencji nacjonalistycznych w Mołdawii i przyłączenia do Rumunii.

Pierwotnie miałem w planach przejazd przez Naddniestrze w drodze do Odessy, ale Mołdawianie skutecznie przekonali mnie, żebym zrezygnował z tego pomysłu. Nie chodziło tutaj nawet o mityczne łapówki, które ponoć trzeba zapłacić, żeby przejechać przez ten separatystyczny region, ale o drogę Tyraspol-Odessa, która ponoć jest w koszmarnym stanie. Zdecydowałem się więc na zrobienie łuku na południe. W ten sposób na Ukrainę miałem wjechać od strony ujścia Dniestru.

O ostatnim dniu w Mołdawii chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Pogoda z którą walczyłem tego dnia była po prostu koszmarna. Gdy wyjeżdżałem z Kiszyniowa było jeszcze całkiem przyjemnie, ale wkrótce wszystko się odwróciło. Na zmianę lało jak z cebra i świeciło słońce. Moją drogę cały czas znaczyły kolejne poszukiwania schronienia przed deszczem. Była więc zadaszona studnia, stacje benzynowe, wreszcie wagon kolejowy wspólnie z robotnikami budowlanymi, którzy akurat w czasie mojej wizyty bardziej przypominali pokerzystów niż budowlańców. Fatalną pogodę wykorzystywali w najlepszy możliwy dla siebie sposób oddając się grze w karty. Sytuacja poprawiła się dopiero wieczorem, gdy wreszcie dojechałem do mołdawsko-ukraińskiej granicy w Palance. Po mołdawskiej odprawie spodziewałem się natychmiast ukraińskiej, ale ta była… dopiero 10 kilometrów dalej. Pomiędzy oboma punktami granicznymi była droga, która prowadziła przez rozlewiska delty Dniestru. Wokół niej były tylko zarośla.

ODESSA

Gdy zapadł zmrok byłem tylko 30 kilometrów od Odessy. Nie zdecydowałem się jednak na dojazd do miasta z dwóch powodów. Po pierwsze nocna jazda po ukraińskiej szosie z pewnością nie należałaby do przyjemności, a po drugie nie chciałem niepokoić Yany, mojej znajomej u której miałem się zatrzymać. Umówiliśmy się bowiem, że przyjadę dopiero następnego dnia. Rozpocząłem więc poszukiwania odpowiedniego miejsca do spania. Znalazłem je na stacji benzynowej.

To była najbardziej zaskakująca noc jaką spędziłem w drodze do Odessy. Razem z pracownikami stacji – Denisem i Yanitą do późnej nocy piliśmy ukraińskie piwo, zagryzając do niego suszoną rybę. Rozmawialiśmy wyłącznie po rosyjsku, bo tam pod Odessą, ukraińskim posługuje się już mało kto, a jeśli już – to jest to jego zmodyfikowana wersja, tzw. surżyk z dużą ilością naleciałości rosyjskich. Ciekawiła ich moja podróż, język polski, który dzięki mnie mieli okazję słyszeć po raz pierwszy w życiu, ale dominował oczywiście temat życia w Polsce i porównania z sytuacją na Ukrainie. Przy okazji dowiedziałem się ile zarabiają moi gospodarze – za cały etat otrzymywali minimalne ukraińskie wynagrodzenie – trochę ponad 50 euro miesięcznie. 

Mimo to, szczególnie Denisowi nie mogę odmówić fantazji i radości z życia. Miał również zamiłowanie do „sportów ekstremalnych”, któremu chwilowo i ja dałem się zarazić. Ten „sport” to jeżdżenie we dwójkę (ja na ramie) po nieoświetlonej drodze na rowerze typu „Ukraina”, który oczywiście nie posiadał żadnych lampek, do sklepu i z powrotem na stację. Dystans jakieś 2 kilometry. Niby niewiele, ale tamtego wieczoru, te 2 km, to było więcej niż innym razem 100 kilometrów. Mimo to obyło się bez kraks, bo Denis wykazał się bardzo rozwiniętym zmysłem równowagi. Ja z perspektywy ramy dziwiłem się spokojowi kierowców, którzy nas wyprzedzali. Nikt nawet nie zatrąbił na naszą dwójkę, jadącą wężykiem. Coś niesamowitego, bo gdy ja jechałem w pełni formy za dnia i doskonale widoczny po Ukrainie, to często musiałem wysłuchiwać za mną klaksonów, które bynajmniej nie były oznakami sympatii.

Mimo tej burzliwej nocy obudziłem się w jednym kawałku. Pożegnałem się z Denisem i Yanitą i ruszyłem do Odessy. O 9 rano byłem już w mieście. Na samym początku skupiłem się na znalezieniu kantoru w którym mógłbym pozbyć się pozostałych mi z podróży mołdawskich leji. Nie było to łatwe zadanie, ale po kilku próbach wreszcie znalazłem odpowiednie miejsce, wymieniłem pieniądze i mogłem ruszyć dalej – nad Morze Czarne. Osiągnąłem je na wysokości słynnych potiomkinowskich schodów, znanych mi doskonale z filmu „Deja Vu” w reżyserii Juliusza Machulskiego. To miejsce w kinomatografii zasłynęło jednak przede wszystkim ze względu na film „Pancernik Potiomkin” z 1925 roku. Na tych monumentalnych, ponad 100 metrowych schodach nagrano scenę, masakry ludności cywilnej miasta przez carskich żołnierzy. Sposób w jaki to ukazano sprawił, że reżyser Siergiej Eisenstein stał się w świecie kina postacią kultową, a według niektórych źródeł również kontrowersyjną. W latach 90 dotarto bowiem do dokumentów wskazujących na to, że w tej scenie wykorzystano więźniów skazanych na karę śmierci. Tych informacji nigdy jednak oficjalnie nie potwierdzono.

Wtedy na schodach nie myślałem jednak o kinie, ale patrząc w dół cieszyłem się, że dotarłem na miejsce. Wkrótce dałem również znać Yanie, że dojechałem. Miło było się spotkać po roku, tym razem na jej podwórku. Poprzednio widzieliśmy się w Białymstoku, gdzie przyjechała na letnią szkołę języka polskiego. Na co dzień zaś Yana studiuje filologię polską na odeskim uniwersytecie, podróżuje (aktualnie – sierpień 2015) jest w autostopowej podróży po Europie i zajmuje się dziennikarstwem sportowym. Jest również lektorką języka polskiego, na razie na poziomie A1. Prawdziwa skarbnica wiedzy na mnóstwo tematów. Razem z nią i jej znajomymi spędziłem w Odessie bardzo przyjemne chwile. Również samo miasto dosyć mocno mi się spodobało. Zabudowa w centrum wyraźnie wskazywała na rosyjską przeszłość miasta. I to nie na byle jaką przeszłość. Na odeskiej ulicy od rosyjskiej przewodniczki usłyszałem zdanie „Odessa była jednym z najbogatszych miast rosyjskiego imperium, obok Moskwy, Sankt Petersburga i Warszawy”.

Na pewno jedną z ciekawszych rzeczy, którą robiłem w Odessie było sprawdzenie się w roli nauczyciela w szkole językowej w której pracuje Yana. Wystąpiłem tam w charakterze native speakera języka polskiego. Zainteresowanie nauką naszego języka w Odessie jest duże. W grupie w której prowadziłem zajęcia było co prawda obecnych tylko kilka osób, ale wynikało to ponoć ze specyfiki spotkania. Chętnych jest więcej, co też doskonale widać po tym, że w Odessie, mieście, które w przeciwieństwie do Lwowa z Polską nie ma nic wspólnego, można studiować filologię polską.

FINAŁ

Pociąg relacji Odessa-Lwów powoli pokonywał kolejne kilometry. GPS wskazywał, że nie jedziemy szybciej niż 50 km/h. W przedziale kupe składającym się z czterech miejsc leżących panował ogromny zaduch. O klimatyzacji oczywiście nikt tutaj nie słyszał. Pod wpływem narzekań pasażerek mężczyzna w średnim wieku rozpoczął „walkę” z oknem. Może nie był imponującej budowy, ale do chuderlaków też nie należał. Mimo, że się niesamowicie prężył i angażował chyba wszystkie mięśnie żeby uczynić podróż nieco znośniejszą, okno pozostawało nieustępliwe. Pomogła dopiero prowadnica, młoda, drobna kobieta, która doskonale znała swoje miejsce pracy.

-„Sposobem trzeba” Tylko tyle powiedziała, gdy wychodziła z przedziału.

Powiew świeżego powietrze ożywił atmosferę w przedziale. Prym w opowieściach wiódł mężczyzna w średnim wieku. Jakby chciał się wykazać po przegranej „walce” z oknem. Dwie pozostałe kobiety w przedziale głównie słuchały i tylko od czasu do czasu wtrącały coś od siebie. Rozmawiali o tym o czym najczęściej mówi się w gronie nieznanych sobie ludzi, których połączyła tylko wspólna podróż. O wleczącym się pociągu, o pracy, o granicach, które sprawiają, że nie opłaca się jechać z Odessy do Lwowa najkrótszą drogą przez Mołdawię i o wyższości plaży w okolicach Białogrodu od odeskiego wybrzeża.

Ja jechałem w milczeniu. Co jakiś czas przekręcałem się na swojej leżance. Raz wpatrywałem się  w okno, z którego jednak nie wiele widziałem ze względu na ostry kąt obserwacji z górnego miejsca, a raz na rozłożony rower umieszczony we wnęce bagażowej. Prawdziwe szczęście, że moi współtowarzysze podróży nie wieźli ze sobą wiele bagażu, bo inaczej miejsca dla roweru mogłoby zabraknąć. Zresztą samo to, że jechałem tym pociągiem już było szczęściem, bo jeszcze kilka dni przed podróżą na stronie internetowej kolei ukraińskich widniała informacja „Wszystkie miejsca sprzedane”.

Pociąg co jakiś czas się zatrzymywał. Na stacjach czekały tłumy kobiet, które oferowały produkty własnej produkcji. Malutkie pierożki zwane na Ukrainie warenikami, tzw. pirogi z kruchego ciasta, owoce, a nawet pieczone mięso. To wszystko można było nabyć od tzw. babuszek. Ja nie kupiłem nic, bo przeliczając drobne w moim portfelu zorientowałem się, że nie mam już wystarczającej ilości ukraińskich hrywien. W pewnej chwili usłyszałem po ukraińsku zdanie:

-Kupić ci coś do jedzenia?

-Nie dziękuję, wytrzymam do Lwowa.

-W porządku, ale weź chociaż wodę, bo widzę, że też ci się skończyła.

-Dziękuję.

Wkrótce potem mężczyzna z przedziału zaczął się pakować, pożegnał się ze mną i wyszedł. Byliśmy w Chmielnickim. Trzynaście godzin jazdy za mną.

Jakieś 8 godzin później czekałem już w kilkusetosobowej kolejce na przejściu granicznym Szegini-Medyka. Atmosfera nie była najlepsza. Wszyscy oczekujący narzekali na ukraińskich pograniczników, którzy nie wiedząc czemu wstrzymali odprawę paszportową, w dodatku nie informowali kiedy sytuacja wróci do normy. Każdy z oczekujących uważnie pilnował swojego miejsca w kolejce. Na szczęście po kilkudziesięciu minutach kolejka ruszyła do przodu. Po minięciu ukraińskiej odprawy wszedłem do tzw. polskiego korytarza odpraw, przeznaczonego dla obywateli Unii Europejskiej. Z jego perspektywy obserwowałem przepychających się Ukraińców walczących o pierwszeństwo odprawy. Chwilę potem ten agresywny tłum zniknął mi z oczu. Cieszyłem się powrotem do kraju.

Reklama
Poprzedni artykułzatrudnie krawcową
Następny artykułRoznoszenie ulotek

2 KOMENTARZE

  1. swietna relacja, bardzo dobrze sie czytalo, gratuluje autorowi fantazji i zycze wielu udanych wojazy:)

  2. To Cię oszukali, droga z Tyraspola jest prosta jak strzała, i w dobrym stanie (-:

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.