Operator Ołówka – Andrzej Łaski

1
203

Postać Jakuba Wędrowycza z książek Andrzeja Pilipiuka, to nie jedyne „dziecko” Andrzeja Łaskiego. Sympatycy książek z nurtu polskiej fantastyki oraz komiksów doskonale znają jego nazwisko. Dzisiejszym bohaterem „rozmowy przez płot” jest właśnie On – wybitny Operator Ołówka, uznany grafik, ilustrator i twórca komiksów. Pochodzi z Łosic i jest osobą szalenie kreatywną, dowcipną i w dodatku całkiem skromną. Do przeczytania oddajemy Wam zapis rozmowy starych sąsiadów, którzy dzięki współczesnym zdobyczom techniki prowadzą swojski dialog niemalże przez rzeczony płot. „Rozmowa” miała miejsce w sieci w dniach 09.10 – 11.10.

Ruda – Jesteś autorem wielu ilustracji, okładek książek i komiksów, jak sam mówisz w ramach fanaberii parasz się też malarstwem. Zakładasz też, że gdyby nie Twoja niechęć do pracy w grupie zapewne byłbyś świetnym reżyserem. Ale może zacznijmy od początku. Jest rok 1962, Łosice, tutaj na świat przychodzi nasz bohater Andrzej Łaski, który dzieciństwo i wczesną młodość spędza na łosickiej ziemi. Co z tego okresu pielęgnujesz troskliwie w pamięci (zakładam, że był to ważny czas w Twoim życiu)?

Reklama

Andrzej – Skoro napisałaś mi, że pytania są bez sztywnych ram, to sobie popłynę w odpowiedziach pełnych dygresji…

Jestem czerwcowy i wydaje mi się, że ten fakt bardziej determinuje moje życie niż miejsce urodzenia. Wszystkie moje najwcześniejsze wspomnienia kojarzą mi się z ciepłym czerwcem czyli z truskawkami, czereśniami i wiśniami „szklankami” i rabarbarem. Naturalnie podkradanymi z sąsiedzkich poletek i sadów, choć nie brakowało tych owoców i warzyw w naszym przydomowym ogródku. Podkradanie lub chodzenie na tzw „dzierżawę”, było nieodzownym elementem życia towarzyskiego i nie honor było przynosić  „swoje” owoce. Zabrzmi to jak bajka o ”żelaznym wilku” ale nigdy więcej w życiu nie odżywiałem się tak zdrowo jak na „wydzierżawionym” w dzieciństwie. Żadnych oprysków, żadnych pestycydów i sztucznych nawozów, bo z tych przydomowych sadów  nikt nie żył. Wszystko szło na własne potrzeby i potrzeby dzikiej szarańczy, złożonej z dwunastu chłopców, którzy jak nomadzi wędrowali od podwórka do podwórka. Nikt tej dziczy nie przepędzał, bo byłoby to działanie mało skuteczne i bez sensu. Podwórka były NIEODGRODZONE. Ludzie klepali umiarkowaną biedę i z perspektywy ośmiolatka czy dziesięciolatka, wszyscy dorośli byli ciotkami, wujkami, dziadkami i babkami.  Jedyną skuteczną metodą pozbycia się dzieciaków z podwórka było wręczenie każdemu pajdy chleba ze smalcem i cebulą. Nie jestem psychologiem ale to działa do dzisiaj. Dzieciaki dostają jedzenie i biegną je konsumować w inne miejsce. Jakiś atawizm pewnie. To zdumiewające jak rzadko bywaliśmy w domu i jak niewiele rodzice od nas wymagali. Kategorycznie wymagano od nas: przechodzenia z klasy do klasy i szacunku do starszych.

Motorkiem napędzającym rozwój u dzieci jest wyobraźnia kształtowana przez otoczenia i cechy indywidualne. Mnie ukształtowały komiksy.

Pierwszy komiks w życiu dostałem od Bogdana Kasprowicza – kolegi z podwórka. Znalazł go podczas jednej z wielu wypraw na czynną wówczas „Tatarską górę”. Ta legendarna góra była parowem wypełnionym tlącymi się odpadkami komunalnymi. Gdzieś wygrzebał spod sterty śmieci komiks z serii Ilustratore Cllasicer o Wilhelmie Tellu,  oczywiście w języku szwedzkim. W latach sześćdziesiątych szwedzkie ministerstwo edukacji miało pomysł zachęcenia młodych ludzi do obcowania z klasyką światowej literatury poprzez komiksy. Komiksy rysowali Szwedzi ale druk zlecono polskiej drukarni. Jak nietrudno się domyślić, część nakładu ginęła w ramach robotniczo-chłopskiej walki ze światowym imperializmem.

Bogdan zapewne uznał, że będę najlepszym odbiorcą tego komiksu i należycie go docenię. Pierwszy świadomy komiks nabyłem sobie sam w kiosku Ruch,  w ramach czerwcowego prezentu urodzinowego, który zafundowali mi rodzice, a był to komiks z serii „Podziemny front” pt „ Przerwana linia”. Od tamtej pory zaczęła mi się fascynacja tym gatunkiem artystycznym.

Ruda – Kogo z okresu „łosickiego” uznasz za przewodnika lub może przewodników po świecie sztuki, kto miał wpływ na kształtowanie w Tobie miłości do rysunku, malarstwa czy rzeźby?

Andrzej – Mam wrażenie, że pytanie jest ukierunkowane na Eugeniusza Ignaciuka, który urodził się i wychował  za miedzą. Naturalnie pamiętam go bardzo dobrze ale nigdy nie zamieniliśmy ze sobą ani jednego zdania. Po pierwsze dlatego, że był dorosły, po drugie, zawsze był otoczony rodziną a po trzecie, co może obchodzić dzieciaka ktoś kogo nie widać w telewizji, a jedynie efekty jego pracy? Fascynacja animacją przyszła wiele lat później i wtedy uświadomiłem sobie, że być może fakt, że ktoś tak ważny dla polskiej kinematografii deptał te same ścieżki co ja, ma w moich wyborach wielkie znaczenie.

To jakiś mit, że od najwcześniejszych lat ktoś czuwa nad rozwojem, ktoś dba o rozumienie własnych potrzeb czy talentów jest drogowskazem i mentorem dla dzieciaka.  Wszystkie dzieci próbują wszystkiego dotknąć i polizać. I tak ma być. Każdy chłopak chce być kierowcą jak zobaczy ścigające się samochody. Strażakiem – jak widzi akcję gaszenia pożaru. Dziewczynka – modelką bo widzi pokazy mody i sklepy pełne finezyjnych ubrań. Piosenkarką – bo tłum z błyskiem w oku wsłuchuje się w jej wokal na scenie. I tak każdy próbuje być wszystkim i nagle,  prawie nieoczekiwanie, pewnego dnia ktoś zaczyna się interesować motoryzacją, ktoś inny matematyką lub biologią a ja, zatrzymałem się w rozwoju na poziomie kredek i ołówka. Na ścianie w naszym domu wisiały dwa gwasze namalowane przez moją babcię. Nie działały specjalnie na moją wyobraźnię ale bardzo mnie intrygował motyw tych obrazków. Przedstawiały ruiny zamku w bzach. Jedyne co przychodziło mi do głowy to próba dedukcji: w którym miejscu na naszym podwórku stoją takie ruiny? Czyżby za starą stodołą? Ale nigdy nie pokusiłem się zadać tego pytania babci ani sprawdzić czy te ruiny stoją w rzeczywistości bo po co?

Mentorzy pojawiają się później. Jak już mają co modelować. Przez kilka miesięcy chodziłem do ŁDK-u na zajęcia plastyczne, które prowadził pan Wicik. Niestety, traktowałem te wizyty, jak miłe spotkania towarzyskie i wymianę najnowszych dowcipów z Jackiem Ojdaną, który poza talentem plastycznym, miał niezwykłe poczucie humoru.

Wreszcie dochodzę do sedna tego pytania. Pierwszymi przewodnikami po świecie sztuki byli moi o wiele inteligentniejsi ode mnie  koledzy. To szalenie ważne, aby spotkać w swoim życiu ludzi obdarzonych potrzebą poszukiwania i poczuciem humoru. Ja takie szczęście miałem. Taki był Jacek Ojdana, Wojtek Czarczyński, Wiesiek Szymczuk, Andrzej Sobieszuk, Marek Jerzman, Bogdan Kasprowicz i guru kilku pokoleń Łosiczan – Roman Kasprowicz – nienasycony organizator i prowodyr naszych szczeniackich działań.

Na dobrą sprawę, rysowanie polubiłem dopiero w ostatniej klasie szkoły podstawowej. Traktowane jako hobby oczywiście, bo koniecznie chciałem zostać górnikiem.

Ruda – Już jako kilkunastoletni chłopak wyemigrowałeś do stolicy szukając swojej drogi ku sukcesowi (tak wiem, zaraz mnie zrugasz za to określenie, ale w moim odczuciu jest ono adekwatne), czy miałeś już wtedy opracowany plan na przyszłość?

Andrzej – W 1976 roku rodzice przeprowadzili się do Siedlec i tam kończyłem ósmą klasę szkoły podstawowej.

To był typowy awans zawodowo-społeczny. Praca w dużej firmie, mieszkanie w bloku i całe dobrodziejstwo inwentarza, czyli pobudowlane podwórko bez zieleni, nowa szkoła, nowi  koledzy, nowy las, nowe małpy. Nie lubię Siedlec do dzisiaj. To miasto pozbawione wyrazu, wciąż cofające się w rozwoju, aż strach pomyśleć do czego zmierza. Jak już je odwiedzam, to nie spaceruję po nim, nie oddycham powietrzem dzieciństwa tylko trzaskam drzwiami samochodu i natychmiast pukam do drzwi rodziców. Wyjazd z Siedlec wygląda tak samo tylko czynności są odwrotne. Zawdzięczam jednak temu miastu to, że nie zostałem górnikiem. Przyczyniły się do tego dwie osoby: mój ojciec, który w wyniku zawiłej choroby, trafił do szpitala przy ulicy Rozbrat w Warszawie. Podczas jednego ze spacerów w okolicy szpitala wszedł do parku łazienkowskiego, gdzie znajdowało się PLSP. Zabrał z liceum warunki przyjęcia i podsunął mi pod nos, oraz nauczycielowi matematyki, który wycofał moje podanie do technikum górniczego przy kopalni w Bogdance. Podarł przy mnie, dał po łapach i wręczył nowy, czysty arkusz podania z wypisanym przez siebie adresem Państwowego Liceum Sztuk Pięknych w Warszawie. Jednym słowem, wszystko odbyło się trochę obok mnie. Egzaminy już musiałem zdać sam.

Ruda – Zdecydowałeś na studia na warszawskiej ASP, czyli kontynuacja obranej wcześniej drogi. Nie miałeś nigdy wątpliwości?

Andrzej – Żadnych. Wydawało mi się to tak naturalne jak poranna kawa. Warto nadmienić, że PLSP to było połączenie liceum i technikum. Pięcioletnią edukację, wieńczyła obrona pracy dyplomowej oraz matura. Okres liceum był eksplozją wszelkich ukrytych talentów. Wszystko czego się nauczyłem pochodzi z kradzieży od nietuzinkowych kolegów. Wyobraź sobie skupisko geniuszy na powierzchni tysiąca metrów kwadratowych, którym pozwolono na wszystko co tylko zechcą robić i utwierdzanych przez nauczycieli w przekonaniu, że są wyjątkowi. Po maturze, w całej swojej młodzieńczej bezczelności, nawet nie podejrzewałem, że ktoś może być zdolniejszy i mądrzejszy ode mnie. Przez pięć lat liceum byłem taki rozkręcony, że nie pamiętam dobrze egzaminów do ASP. Wszystko się działo w biegu i musiało się kończyć sukcesem. Otrzeźwienie przyszło później, ale to już temat na inną rozmowę.

Ruda – Teraz mówisz o sobie „Operator ołówka”, uznałam to na początku za przesadną skromność, a nawet kokieterię, ale po głębszej analizie stwierdziłam, że to bardzo trafne określenie. Jesteś znakomitym specjalistą posługującym się swoim narzędziem pracy, a Twoja skromność wyrażona w tym określeniu nie jest wymyśloną pozą a zwyczajnie sposobem bycia. Powiedz mi zatem, co „Operator Ołówka” myśli o współczesnych Łosicach? Które zmiany poszły w dobrym kierunku, a które zeszły na złe tory?

Andrzej – Operator ołówka niewiele się różni od operatora żurawia lub koparki. Wszystko co się robi, trzeba robić dobrze. Żeby robić dobrze trzeba świetnie opanować podstawy i nie popadać w rutynę. Operator ołówka to tytuł rzemieślniczy.

W Łosicach żyje lwia część mojej rodziny. Bywam zazwyczaj na uroczystościach rodzinnych lub przy tzw okazji. Choćby z tego powodu nie jestem uprawniony do krytykowania, bo nie mieszkam w tym mieście od 35 lat i nieszlachetnie byłoby oceniać decyzje ludzi, którzy od zawsze zmagają się z łosicką rzeczywistością. Przyjmuję zatem do wiadomości fakt, że moich Łosic już nie ma i że wszelkie dobre i złe zmiany były i są nieuniknione. Żal mi trochę kamienic na rynku, bo to miejsce jest mentalną własnością wszystkich Łosiczan. Każdy ubytek odbieram z żalem, bo nowe budynki, które powstają na ich miejscu powodują brzydką „pseudo JW. Construction unifikację” i utratę charakteru miasta. Z przyjemnością ogląda się rynek np. w Płońsku, który nie zmienił się architektonicznie od dwustu lat mimo, że zmieniła się funkcja starych, odnowionych kamienic. Gdybym był urbanistą powiatowym wymagałbym szczegółowej odbudowy elewacji kamienic od strony rynku. To co się dzieje za elewacją niech sobie inwestorzy traktują indywidualnie według potrzeb.

Ruda – O Łosicach myślisz w kategorii ciepłych wspomnień, czy raczej żywej historii do której dokładasz nowe obrazki i fakty?

Andrzej – Mitologizuję. Wyolbrzymiam przyjemności swojego dzieciństwa aby choć przez chwilę odczuwać satysfakcję z zazdrości i niedowierzania młodych  blokersów.

Ruda – W swojej twórczości przemycasz czasem łosickie klimaty?

Andrzej – W opowiadaniach o Jakubie Wędrowyczu, które ilustruję od dziesięciu lat, są tylko Łosickie klimaty, bo klimaty Wojsławic są nijakie.

Ruda – Jeszcze kilka lat temu, często wspominałam „stare dobre czasy…” przy pewnym żółwiu z kamienia, jaka była historia jego powstania?

Andrzej – Żółwia wykułem młotkiem  z granitowego kamienia przytaszczonego z ulicy Narutowicza, podczas wakacji w 1982 roku. Poza żółwiem było jeszcze kilka innych rzeźb – główek, które systematycznie znikały z podwórka podczas mojej nieobecności. Ostatecznie dzieła zniszczenia dokonali robotnicy budowlani podczas wykopywania fundamentów pod blok mieszkalny, który nigdy nie powstał.

Dziękuję za rozmowę

Andrzej w swej uprzejmości przesłał nam komiks o Tatarskiej Górze pt. „Nieautoryzowany Rok 1222”
[nggallery id=58]

Po wielu latach, górkę majaczącą nieopodal wsi, nazwano” Tatarską górą”. Niestety, nie przeżył żaden świadek, nie przetrwały pergaminy ani pieśni dokumentujące w zarysie kto kogo napadł i dlaczego. Głowili się mieszkańcy czy byli to Mongołowie stepowi, Tatarzy Krymscy a może pospolita nawałnica Turecka. Ostateczne, wątpliwości rozstrzygnęli współcześni . Wygląda na to, że sami na siebie napadliśmy o wiele stuleci później niż przepuszczano. Górkę spłaszczył buldożer aby Husaria nie męczyły się podczas corocznych pokazów hippicznych. 

Reklama
Poprzedni artykułNowy komentator łosickich wydarzeń
Następny artykułFirma Handlowo-Usługowa „Domańscy” Roman Domański PODSTAWOWA STACJA KONTROLI POJAZDÓW

1 KOMENTARZ

  1. WITAJCIE
    Dobry pomysł z tymi znanymi z naszego miasta i warto by było dalej ciągnąć ten temat.
    Mamy naprawdę wielu ludzi
    Ja dodaje pana MIKUSZEWSKIEGO

Możliwość dodawania komentarzy nie jest dostępna.